Bezwstydna zabawa w morzu łysej publiczności, czyli największa dyskoteka z Pitbullem w Krakowie – relacja

Pitbull – Kraków, TAURON Arena Kraków, (23.06.2025r.) org. Live Nation
foto – Kamil Kożuch / Live Nation
Muszę przyznać, że chyba przegapiłem moment, w którym Pitbull przeobraził się z lekko zapomnianej gwiazdy w guru arenowych dyskotek. A droga od zakurzonych hitów, przez bycie memem aż po zjawisko kulturowe i globalny fenomen to historia triumfu internetu i powstających tam społeczności. I nie wiem czy ktokolwiek potrafi zbudować wokół siebie tak oddane grono fanów, którzy poświęcają się w stu procentach jego koncertom, jak Mr Worldwide i jego armia. Widziałem już fanów odwzorowujących ery Taylor Swift, stałem wśród miłośników Twenty One Pilots nawiązujących do danej kolorystyki albumowej grupy i widziałem przepasanych czerwoną bandaną naśladowców Bossa. Ale to wspólne oddanie sprawie, dzięki perukom, wąsom, białym koszulom i czarnym okularom, przewyższa to wszystko. Sobowtóry artysty widać w pociągu, na dworcu, w galerii, w tramwajach, na ulicach i wokół hali, a natężenie białych kołnierzyków na metr kwadratowy zwiększa się proporcjonalnie do zmniejszającej się odległości od areny, w której ma grać Pitbull. Ten łysy gość, jeszcze niedawno wydawałoby się, że już zapomniany, przeszedł tę grę. Bo jak inaczej nazwać zbudowanie sobie takiego fanbase’u, wyprzedawanie na pniu największych hal i stanie się światowym synonimem zabawy?
Jeszcze grubo przed jakimkolwiek ogłoszeniem trasy na socialach można było zobaczyć filmiki domagające się koncertu Pitbulla w Polsce, które osiągały po kilkadziesiąt tysięcy polubień i tysiące udostępnień, co wtedy traktowałem tylko jako formę żartu. Jednak w tym przypadku, okazało się, że ruch internetowy potrafi przenieść się również na rzeczywistość, co pokazały późniejsze rekordowe kolejki po bilety na, najpierw ogłoszony jeden, a potem dołożony i drugi koncert. Patrząc po skali zainteresowania myślę, że amerykański artysta kubańskiego pochodzenia, mógłby spokojnie zrobić pełne tournee po największych halach w Polsce. I każdy kto kupiłby bilet, dostałby szansę na uczestniczenie w najlepszej imprezie w swoim życiu. I tak, zanim ktoś zacznie ostrzyć klawiaturę, musi zrozumieć, że właśnie o to w tych koncertach chodzi – o dobrą zabawę. Wiedzieli to wszyscy zgromadzeni w TAURON Arenie Kraków i wiedział to też sam Pitbull, odpowiednio przygotowując dla nas swoje show. I taki układ to ja szanuje. A jeszcze bardziej to, jak rzetelnie do jego wykonania podeszły obie strony.
Zanim jednak mogliśmy kompletnie zatracić się w imprezie rodem z Miami, czekała nas jeszcze podróż do Kingston, w którą zabrał nas Shaggy, kolejny z przedstawicieli hitowego grania początku XXI wieku. Jamajczyk, tak samo jak później DJ Laz, dostał niesamowicie łatwe zadanie, bo krakowska publiczność już wręcz nie mogła się doczekać, aby w końcu wpaść w wir zabawy i już pierwsze dźwięki “Boombastic” sprawiły, że cała hala zaczęła tańczyć. Późniejsze “Angel”, “I Need your Love” czy “It wasn’t me” to była tylko formalność dla łaknącej przebojów publiki. I aż szkoda, że Shaggy aż tak mocno wcielił się w konferansjera i wodzireja, że prowadziło to do zbyt częstego przerywania tak wielu rozpoczętych tańców. Ale takiego odbioru pozazdrościłby niejeden próbujący swoich sił w tak dużej hali.
Po takim początku jeszcze łatwiejszą misję dostał, wspomniany już DJ Laz, który tę rozgrzaną już publikę musiał jeszcze przez kilkadziesiąt minut utrzymać w pełnej gotowości, a wystarczały tylko pierwsze dźwięki któregoś ze znanych przebojów, aby Tauron Arena Kraków wybuchała w kolejnej i kolejnej ekstazie.
Jeśli ktoś myślał, że koncerty Pitbulla to muzyka z taśmy okraszona tylko tanecznymi ruchami artysty i pojedynczymi okrzykami to już przy pierwszych dźwiękach mógł się pozytywnie zaskoczyć. Krakowska publiczność zobaczyła bowiem pełny band, który rozpoczął od riffu z “Enter Sandman” Metalliki i “Fight for Your Right” Beastie Boys. Ciekawe ile osób zgromadzonych w arenie byłaby w stanie nazwać obydwa te kawałki razem z wykonawcami. Piękny trolling czy może docenienie klasyków popkulturowych i ich mocy? Patrząc po późniejszych nawiązaniach do Guns N’ Roses czy Bon Jovi, raczej to drugie.
Tauron Arena Kraków już trzęsła się od nakumulowanej energii aż w końcu, z lekkim opóźnieniem w stosunku do pierwotnego harmonogramu, pojawił się on. Dyskotekowy guru i generał armii łysych amantów w białych koszulach gotowych do zabawy swojego życia. Już rozpoczęcie “Don’t Stop the Party” wywołało ekstazę i nie przeszkodziły tu nawet chwilowe problemy techniczne, które jednak wybiły trochę samego artystę, który od razu podkreślił, że nie chciałby, aby cokolwiek zakłóciło ten wieczór. Pitbull słynie z wielu kolaboracji, dlatego już przy drugim “Hey Baby” mogliśmy zobaczyć na ekranie T-Paina i usłyszeć jego głos z głośników. Kolejne “Hotel Room Service”, “International Love” czy kończące pierwszy segment “Rain Over Me” rozniosły Tauron Arenę. Już na tym etapie w głowie miałem przeświadczenie, że każdy z tych pierwszych pięciu kawałków miałby potencjał, żeby zostać odegranym na bis, w kulminacyjnym momencie koncertu.
A mieliśmy przecież jeszcze później “The Anthem”, “I Know You Want Me” czy “Gasolina”, które ukazywały latynoskie zacięcie muzyki Pitbulla, który wraz z licznymi tancerkami wprowadzał atmosferę dusznej i gorącej dyskoteki, podkreślając przy tym rozpustny klimat jego twórczości. Sam artysta też nie zamierzał się oszczędzać, oddając swoje podczas tanecznych popisów skierowanych do publiczności, z którą zresztą konwersował po praktycznie każdym utworze, podkreślając swoją wdzięczność dla całej społeczności i opowiadając o swojej ciężkiej drodze na szczyt, ale też chwaląc się swoją charytatywną działalnością, mającą swoje ujście w m.in. szkole dla najuboższych, którą regularnie wspiera. „Dzięki wariaty!” – te słowa fani Pitbulla zapamiętają na długo.
Pitbull opowiadając o trudniejszych czasach starał się nieść w świat przekaz oparty na miłości i odpowiednim wykorzystaniu czasu, który został nam dany na tym świecie. Jak ten czas spożytkować najlepiej? Tutaj według niego odpowiedź jest prosta – na zabawę, której w Krakowie oczywiście nie brakowało, co najlepiej zostało zobrazowane przy “Feel This Moment”, które było dla mnie chyba kulminacyjnym momentem tej szalonej imprezy sygnowanej przez Mr Worldwide’a i muszę przyznać też, że momentem, który pewnie zostanie ze mną już na na zawsze. Była Christina Aguilera to czas przyszedł też na Jennifer Lopez i jej “On the floor” czy “DJ Got Us Fallin’ in Love” nagrane wspólnie z Usherem. A nie był to jeszcze koniec emocji.
“Timber”, “Time of Your Lives” czy wyczekiwane przez wielu “Fireball” to przecież kolejne imprezowe klasyki, które w tym anturażu sprawdziły się idealnie, a krakowska publiczność czerpała z tego garściami. Często w przypadku halowych koncertów pojawiają się dyskusje na temat zabawy na trybunach i tego, czy takie zachowanie może przeszkadzać innym. W przypadku koncertów Pitbulla, na palcach jednej ręki można było policzyć osoby nie uczestniczące w tym zbiorowym szaleństwie, które wybrałyby spokojną obserwację ze swojego krzesełka, zamiast zabawy na całego. I trzeba powiedzieć, że sam ambasador klubów z Miami dawał od siebie naprawdę dużo, aby publika nie czuła się osamotniona w swojej imprezowej krucjacie, a kończące “Give Me Everything” tylko to podkreśliło.
Półtorej godziny czystej, hedonistycznej i nieskrępowanej imprezy spod znaku najlepszej dyskoteki, na jakiej kiedykolwiek byliście. Ponad dwadzieścia tysięcy zjednoczonych osób, które chciały się po prostu dobrze bawić. I trzeba przyznać, że cel został osiągnięty, a dosłownie każdy dorzucił tu swoją cegiełkę, bo ciężko mi przypomnieć sobie widok choćby jednej osoby, która nie dałaby się, temu szaleństwu, porwać. Sam nie wiem jak ja się tam znalazłem, ale wiem, że uczestniczyłem w czymś naprawdę wyjątkowym.
Autor: Grzegorz Słoka