Oczy szeroko otwarte na Queens of the Stone Age w Warszawie – relacja

Queens of the Stone Age – Warszawa, Torwar (30.07.2025r.) org. Alter Art
To była kwestia osobista. Uwielbiani przeze mnie QOTSA za każdym razem, gdy chciałem ich zobaczyć, a miałem już bilety!, w ostatniej chwili wymykali mi się z rąk. Gdy ogłoszono ich solowy koncert w Warszawie, wszystkie ręce musiały pójść na pokład, wiedziałem, że to właśnie ta okazja, która musi się spełnić. Udało się, a ekipa Josha Homme dała w warszawskim Torwarze jeden z najbardziej mięsistych i porywających koncertów tego roku.
Od ich ostatniej wizyty w naszym kraju minęły zaledwie dwa lata, od ostatniego solowego koncertu, również na Torwarze, siedem lat. To dużo i mało, od tego czasu Queensi wydali świetną płytę „…In Times New Roman”, którą co prawda ogrywali już w 2023 roku na Open’erze, jednak to dopiero teraz, w ramach tournée „The End is Nero” kompozycje z tego albumu wybrzmiały w pełnej krasie. To właśnie one stanowiły lwią część warszawskiego wieczoru, choć od samego początku wydawało się, że to inny krążek sprzed paru lat skradł najnowszej płycie palmę pierwszeństwa. Ale po kolei, bo nim Queens of the Stone Age pojawili się na scenie w rytmie pulsującego „Keep Your Eyes Peeled”, licznie zgromadzonych w Torwarze fanów (pewny sold out) rozgrzewała żeńska punkowa formacja So Good. No cóż, wiele można o tym występie powiedzieć, jednak nie miał on nic wspólnego z zuchwałą nazwą kapeli – chłodna reakcja polskiej publiczności mówiła sama za siebie: nie było to ani czas ani miejsce na takie bezsensowne popisy, które nie tylko nie dorównywały poziomem do dokonań QOTSA, co trąciły myszką i próbą wywołania taniej sensacji. Kompletnie nieudanej. Nie dla nich jednak polscy fani tak tłumnie zjawili się w Warszawie, udowadniając, że revival gitarowego grania zakorzenionego w latach 90. wciąż ma się świetnie.
Pustynni jeźdźcy alternowanego rocka z miejsca ten wielki głód zaspokoili, udowadniając jak wielka siła wciąż drzemie w tej sprawnie funkcjonującej machinie. I mimo początkowych problemów z akustyką, zafundowali nam jazdę, jakiej tylko moglibyśmy się po nich spodziewać, choć nie zabrakło też paru niespodzianek. Od samego początku muzycy ujawnili swą ogromną intensywność oraz przywiązanie do detali. Precyzja każdego mocno ciosanego riffu obezwładniała, a wyrazisty wokal wycofanego nieco lidera dodawał tym kompozycjom zarówno pazura, jak i kolorytu. Korzenne „Regular John”, połamane „Turnin’ on the Screw” czy rozbujane już na całego „In My Head” dobitnie to potwierdziły już w pierwszej części koncertu. Kolejne utwory gnały do przodu, nieraz bez ustanku czy słowa wprowadzenia. Można zarzucić zespołowi chłodną relację z polską publiką, na scenie buzowało jednak od gorących emocji.
Echa kalifornijskiego pochodzenia Queens of the Stone Age wsparte surową siłą psychodelicznego hard rocka z delikatnym pustynnym pulsem ujawniły się najmocniej, gdy zespół wracał do swojej wyśmienitej płyty „…Like Clockwork” z 2013 roku. Poza ostatnim, premierowym wciąż albumem, to właśnie krążek sprzed dwunastu lat otrzymał w Warszawie najmocniejszą reprezentację i – moim skromnym zdaniem – stylistycznie zdominował cały wieczór. Wielu fanów mogło narzekać, że zabrakło wiele smakowitych kąsków z pierwszych płyt kapeli, jednak dla mnie wybór Josha i spółki okazał się strzałem w dziesiątkę.
Powalające, gigantyczne „My God is the Sun” było najmocniejszym punktem koncertu, które uwydatniło wszystkie najmocniejsze asy w rękawie Queensów – piekielnie dobre zgranie wszystkich muzyków, którzy razem tworzą siłę nie do pokonania. Brzmienie zespołu było zarazem ogromne, jak i intymne: gitary miały swój ciężar i pazur, a jednocześnie każdy niuans harmonii i dialogu instrumentalnego był tu doskonale słyszalny. A zblazowany i gibki niczym riff z „I Sat by the Ocean” Homme dopełniał całości swoją pewną sceniczną postawą. W pewnym momencie nonszalancko rzucił do fanów: „Musimy coś zmieniać, inaczej byśmy oszaleli”, stawiając wcześniej ustaloną setlistę do góry nogami, co zamieniło środkową część koncertu w niemały koncert życzeń. Pozostaje podziękować komuś kto wykrzyczał z publiczności tytuł „I Appear Missing”, kolejny klejnot albumu z 2013 roku, wybrzmiał on bowiem niesamowicie gęsto i monumentalnie – był to kolejny złoty strzał tej bezbłędnej serii.
Innym requestem okazał się wybrany przez Josha rytmiczny, połamany „Time&Place” z najnowszej płyty, który – zgodnie z obietnicami wokalisty – zaserwowany został w porywającej wersji. Z „…In Times New Roman” usłyszeliśmy jeszcze w Warszawie cztery utwory, a każdy z nich był równie brawurowy, co największe klasyki grupy. Mroczny „Carnavoyeur”, singlowy „Paper Machete”, a zwłaszcza świetne „Negative Space” i „Emotion Sickness” niczym nie ustępowały pozostałym utworom w zestawie i kąsały równie mocno, co kawałki sprzed dwóch dekad. Przebojowo, celnie i dobitnie.
Jednak, choć najnowsze utwory okazały się świetnym substytutem dla wielu klasycznych kompozycji, to kończący show przelot przez żelazny, porywający kanon dyskografii Queens of the Stone Age, był tym na co wszyscy czekali. I nie zawiedli się, stara szkoła wciąż trzyma się bardzo mocno, a utwory takie jak: niepowstrzymane „Go With the Flow”, piekielnie dobre „You Think I Ain’t Worth a Dollar, but I Feel Like a Millionaire” i obowiązkowe, podbite, wyśpiewane i wyskakane „No One Knows”, przypomniały wszystkim, że mamy tu do czynienia z rasowymi zawodowcami wagi ciężkiej. A już wykręcający wnętrzności, finalny „Song For the Dead” dopełnił dzieła i skumulował całą pulsującą przez dwie godziny energię w instrumentalny szał i punkt kulminacyjny, po którym nie było już co zbierać. Bis był już niepotrzebny, wszystko zostało powiedziane i nie pozostawiło nam złudzeń – Queensi to prawdziwi mistrzowie w swoim fachu i słychać to było w każdym dźwięku. Głośno i konkretnie
Warszawski koncert okazał się być wydarzeniem pełnym kontrastów: od surowej rockowej mocy po delikatną, wyluzowaną atmosferę — wszystko to podlane autentyczną energią i wyjątkową siłą. Queens of the Stone Age niczym walec przejechali przez wypełniony po brzegi Torwar, udowadniając, że w niszczącej sile rock and rolla jest miejsce i na dobrą melodię i porządną rozpierduchę. Panowie po wydaniu ostatniej płyty „In Times New Roman…” wciąż są w mocnym gazie i jadą wartko na najwyższym biegu. Bujający groove, doskonałe zgranie zespołu i kipiące ze sceny emocje, wszystko to złożyło się na mocny, zapierający dech wieczór. Już bardzo mocno czekamy na powtórkę.
Autor: Kuba Banaszewski