Spełnione marzenie dzieciaka, czyli Godsmack, P.O.D i Drowning Pool w Gliwicach – relacja

Godsmack – Gliwice, PreZero Arena Gliwice (28.03.2025r.) org. Knock Out Productions
Nostalgia. To słowo ostatnio przewija się dość często w komentarzach dotyczących tegorocznych koncertów. Obecni trzydziesto i czterdziestolatkowie zdają się też być głównym motorem napędowym zakupów biletowych, co widzimy po zainteresowaniu niektórych koncertów. W końcu to też oni mają w założeniu teraz możliwości finansowe na takie hobby jak koncertowanie. I nie będziemy oszukiwać, to właśnie osoby z przedziału 35-45 są też u nas najliczniejsze. Te osoby dorastały na przełomie lat 90. i 00., kiedy to też największe triumfy święciły przytoczone zespoły. Numetalowa fala amerykańskich zespołów pod koniec ostatniej dekady XX wieku i początku tysiąclecia przelała się przez rynek dając nam m.in. wspomnianych Godsmack, P.O.D. i Drowning Pool. I czy można sobie wyobrazić lepiej dobrany skład pod kątem brzmienia, czasów triumfu, ale też popularności? Byłoby ciężko.
Jednak w takiej konfiguracji ktoś zawsze zostanie poszkodowany i nie ma co na to narzekać. To niestety nie festiwal, gdzie można to rozłożyć bardziej w czasie lub zoptymalizować czas drugą sceną. Stąd też tylko 30 minutowy set Drowning Pool i 15 minut dłuższy czas przeznaczony na grę P.O.D. Logistyka niestety nie wybacza.
Teksańczycy postanowili wykorzystać swoje pół godziny w mocny, ale czy maksymalnie efektywny sposób? Dostaliśmy 5 kawałków napędzanych numetalowym paliwem i jeden cover, chociaż nie wszystkie dostały po równo benzyny. Rozpoczęli od „Sinner” z łagodnym refrenem, by przejść do „Feel like I do”, które zabrzmiało mi mocniej niż albumowo i „Step Up”, które podniosło jeszcze obroty zamieniając Drowning Pool w pędzącą machine. Kolejnego wyboru nie jestem w stanie zrozumieć. Cover “Rebel Yell” zagrany, kiedy ma się tak mało czasu na pokazanie swojej twórczości? Na szczęście kolejne dwa utwory to już Drowning Pool po całości. Chyba moje ulubione “Tear Away” i oczywiście klasyk, którego nie mogło tu zabraknąć, czyli “Bodies”.
Kolejni na scenę wyszli uduchowieni panowie z P.O.D., którzy śladem Limp Bizkit i ich „Break Stuff” postanowili już od początku wytoczyć jedne z najmocniejszych dział. Here comes the BOOOM i publiczność już wie, że Amerykanie ani trochę nie stracili przez te lata na mocy i mają jej zaskakująco dużo. Is that what you got? Zdecydowanie nie. Kolejne ”Satellite” dodało do ich brzmienia głębi by przedłużyć to niezwykle mocnym „Murdered Love”. Agresywne „Drop” zaczęło trzy utworową sekcję związaną z najnowszym albumem Kalifornijczyków, gdzie najlepiej spośród świeżych kompozycji wypadło chyba ciężkie „I got that” zostawiając w tyle „I wont blown away”, które zabrzmiało tutaj najsłabiej. „Youth of the nation” włączyło duchowy tryb u każdego obecnego w PreZero Arenie, a „Southtown” przypomniało metalowe oblicze zespołu ponownie podkreślając dobrą formę zespołu. „Afraid to die” było tylko nieśmiałą przystawką do wspólnego celebrowania życia i odśpiewania I feel aliveee! razem z Sonnym i tysiącami gardeł obecnych w Gliwicach.
Muszę przyznać, że nie przypuszczałem, że P.O.D. mogą zagrać aż tak dobry koncert, a całość wypadła jakby zespół trafił z formą w punkt.
Jeśli jesteście dalej głodni to pamiętajcie, że już za chwilę P.O.D. wracają do Warszawy, a zgodnie z tym co powiedział nam w wywiadzie Sandival o tym, że „te male, zadymione miejsca, to nasze naturalne środowisko”, w stolicy powinno być jeszcze lepiej. A tym występem mogli zachęcić jeszcze niezdecydowanych.
Chociaż niewątpliwie Godsmack byli tutaj główną gwiazdą, to Kalifornijczycy ustawili poprzeczkę dość wysoko. Przypomnijmy jeszcze, że samo wydarzenie było oryginalnie zaplanowane w małej arenie, jednak ze względu na duże zainteresowanie zostało przeniesione do głównej hali PreZero Areny. I trzeba przyznać, że frekwencja naprawdę dopisała.
Niestety już kilka dni przed koncertem dowiedzieliśmy się, że w Gliwicach zespół pojawi się bez Ramboli i przed wszystkim Larkina, którzy mieli wypaść z trasy ze względu na problemy osobiste, co niestety trochę ostudziło mój entuzjazm. Wiemy przecież co panowie potrafią wyczyniać na żywo i sam nie wiem czy nie przełożyło się to też na jakość koncertu.
Sam występ miał być celebracją trzydziestolecia ich działalności i zagraniem przekrojowego setu. I panowie wzięli to sobie do serca, bo dostaliśmy utwór z każdego z nagranych albumów rozpoczynając od najnowszego materiału przechodząc stopniowo w stronę debiutu. I niestety było to też czuć w jakości.
Sully z ekipą wyszli na scenę radośni, nastawieni na dobry wieczór, ale też chyba nie do końca rozgrzani. A może to tylko kwestia kompozycji?
Przy pierwszych “Surrender”, “You and I” i “When Legends Rise” zacząłem się zastanawiać czy na pewno dotarłem na właściwe Godsmack. Brakowało mocy i siły przebicia mimo starań zespołu. Na szczęście “1000hp” zwiastowało już poprawę, a “Cryin’ Like a Bitch” zaczynało rodzić nadzieję, a nasze oczekiwania zostały wynagrodzone przy kolejnym “Speak”, kiedy mogliśmy już lepiej poczuć to, za co tak wielu kocha Godsmack. “Straight Out of Line” zaspokoiło moje potrzeby na porządną dawkę heavy rockowej sieczki, a “Awake” pozwoliło wyśpiewać na całe gardło “I’m alive, For you, I’m awake”. Rzeczywiście, zespół już wyraźnie powrócił do żywych i zaczynał prezentować odpowiedni poziom. Kolejne “Voodoo” nie należy do moich ulubionych i chyba do tej grupy nie wejdzie. “Batalla de los tambores” mimo braku Larkina doszło do skutku, a podstawowy set zakończył się “Whatever” z młodym zespołem na telebimie. Cała oprawa opierała się na dużym ekranie za muzykami, gdzie mogliśmy oglądać miks obrazów z kamer, animacji związanych z danym albumem czy po prostu teledysków, co urozmaiciło koncert, chociaż dużego wrażenia nie zrobiło, ale nie będę tego traktować jako minus.
Sekcję bisową rozpoczął Sully swoim wzruszającym wykonaniem “Under Your Scars” dedykowane zmarłym muzykom, którzy odeszli od nas przedwcześnie i których wspomnienie mogliśmy obejrzeć na telebimie. Sam wokalista przypomniał również o swojej fundacji pomagającej w walce z depresją – Scars Foundation. Po otwarciu łez przyszła pora na ostatnie dwa uderzenia. Przebojowy i być może zbyt wygładzony “Bulletproof” przypomniał o tym, że momentami Godsmack w Gliwicach nie wychodził ponad normę, co zostało nadrobione “I Stand Alone”, które wybrzmiało już jak należy i Sullym, który pokazał nam swój zadziorny wokal.
To, co wyglądało dobrze na papierze, przerodziło się w bardzo udany wieczór, udowadniając nam, że muzyka, która święciła triumfy 20 lat dalej ma swoje grono słuchaczy i swoje miejsce na koncertowej mapie. I muszę przyznać, że przed przyjazdem do Gliwic myślałem, że to P.O.D. będą tu najsłabsi, jednak sceniczna magia i przede wszystkim siła jaka biła od zespołu, udowodniła mi, że moje przypuszczenia były po prostu błędne i pewnie mimo dużego oporu ze strony fanów Godsmacka, to P.O.D. pokazało się najlepiej. Ekipa dowodzona przez Ernę z kolei mogła poczuć wielką wdzięczność widząc tak dużą publikę na swoim koncercie. A przypomnijmy, że w 2019 roku, a nie w 2022 jak próbował przekonać nas Sully, Godsmack odwiedzali “zaledwie” kluby.
Autor: Grzegorz Słoka