Pearl Jam – Kraków 2022 – relacja
Od ogłoszenia europejskiej części trasy Pearl Jam minęły już prawie trzy lata, a zdające się trwać wieczność oczekiwanie, potęgowane przez kolejne zmiany terminów krakowskiego koncertu grupy z Seattle, ciągnęło się w nieskończoność. Jednak gdy muzycy wyruszyli w maju tego roku w tournée po USA, w fanach zespołu coraz mocniej zaczęło kiełkować ziarenko nadziei, że i dla nas 2022 rok będzie czasem upragnionego spotkania z ulubionym zespołem. Niewolni od przeszkód spowodowanych wciąż grasującym widmem covidowych wspomnień, muzycy Pearl Jam rozpoczęli jednak trasę po Europie, a 14 lipca zawitali w końcu do Krakowa. Do stolicy Małopolski wrócili po czterech latach od ostatniej wizyty, kiedy to dali iście epickie i wyjątkowe show, które na zawsze zapisało się w sercach nawet najbardziej zagorzałych i doświadczonych fanów zespołu. Tegoroczny polski przystanek na trasie również był szczególny z innego powodu, ponieważ – jak podkreślił ze sceny wokalista Pearl Jam Eddie Vedder – z punktu widzenia obecnych wydarzeń i bliskości wojny w Ukrainie, jest to najbardziej istotne miejsce, w jakim w tym roku zagrają. I takich akcentów, które wywindowały krakowskie show do miana wieczoru, który w szczególny sposób zapisze się w historii odwiedzin Pearl Jam w naszym kraju, zdecydowanie nie brakowało.
Już sam początek koncertu, poprzedzony wstępem z zastępującą klasycznego Philipa Glassa muzyką Cat Power na wyjście zespołu na scenę, podobnie jak w 2018 roku zwiastował noc pełną wyjątkowych wrażeń. Wybór kołyszącego i łagodnie rozwijającego się „Sometimes” z płyty „No Code” (1996) na pierwszy utwór koncertu mógł zaskoczyć, jednak pewnie nie aż tak mocno jak zagrane zaraz po nim agresywne „Porch” – pojawiające się zazwyczaj w kulminacyjnym momencie koncertu pod sam koniec stawki – które niczym szokujący cios w twarz z zaskoczenia sprowadziło show na zupełnie inne tory. Nabuzowany klimat kolejnych utworów (ogniste „Do the Evolution”, potężne i premierowe w Polsce „Quick Escape”) udzielił się całemu zespołowi, a zwłaszcza stojącemu dumnie na przedzie Vedderowi, który dawał z siebie wszystko, skakał i nie oszczędzał wciąż mocnego głosu, wymierzając już po chwili soczyste „Idi na chuj” w stronę rosyjskiego agresora, przypominając tym samym, jak niezmiennie zespół wciąż jest zaangażowany w polityczną i społeczną sytuację na świecie.
Atmosfera wspólnego przeżywania muzyki i poczucia właściwego miejsca i czasu towarzyszyła muzykom i publiczności aż do końca. Jak wiadomo nie od dziś, Pearl Jam rozpieszczają swoich fanów. Kiedyś robili to przy pomocy kosmicznych, często ponad 3-godzinnych koncertów, a teraz wciąż robią to, grając na każdym koncercie zmienną setlistę i przypominając wyjątkowe perły z przeszłości, tak by podążający za zespołem fani z każdego miejsca wyciągnęli jak najwięcej wrażeń. Krakowski koncert, przepełniony publicznością z całego świata, również obfitował w takie momenty. Usłyszeliśmy wspaniałą wersję przeszywającego „Immortality”, które w obliczu wydarzeń za naszą wschodnią granicą wybrzmiało wyjątkowo poruszająco. Podobnie było z utworami z ostatniej płyty Pearl Jam „Gigaton”, która w końcu doczekała się swojego tournée i z której usłyszeliśmy aż pięć kompozycji. Rozświetlone latarkami „River Cross” zatrzymało na chwilę czas i pozwoliło trwać niezwykle podniosłej chwili. Z kolei europejski debiut otwierającego krążek „Who Ever Said” podniósł wszystkich do góry, rozsadzając energią krakowską Tauron Arenę. Bez wątpienia wyjątkową chwilą było również wywołujące ciarki wykonanie ballady „Hard to Imagine”, po którą zespół sięgnął po raz pierwszy od 2016 roku. Nie zabrakło też oczywiście faworytów publiczności i największych hitów zespołu, które wybrzmiały z prawdziwą mocą i niesłabnącym wigorem. Rozśpiewane „Jeremy”, obowiązkowe „Even Flow” czy ogniste „Once” i „Corduroy” nie tylko poderwały fanów do mogącej nie mieć końca zabawy, ale i po raz kolejny udowodniły ile mocy zamkniętej jest wciąż w utworach sprzed trzech dekad. A Pearl Jam, zdający się pogrywać z upływającym czasem, potwierdzili, że jeśli chodzi o zgranie na scenie i tworzącą się między nimi muzyczną więź – wciąż nie mają sobie równych. Dodatkowo, zwarte i bogatsze o konkrety, delikatnie krótsze niż w poprzednich latach sety, uwypukliły tylko to co najlepsze i najważniejsze w tej doskonale funkcjonującej machinie.
Bo dalej tym, co urzeka mnie chyba najmocniej w koncertach Pearl Jam, to ta niezwykła emocjonalna więź, którą zespół ma między sobą i którą tworzy za każdym razem z fanami. Interakcje między muzykami, nieustanny kontakt wzrokowy, spontaniczna wymiana uśmiechów, skupienie i przeżywanie muzyki, a w końcu wylanie z siebie potu na scenie to coś, do czego Pearl Jam przyzwyczaili przez lata swoich fanów, ale też coś, o co często bardzo trudno na zajechanych przez rutynę i powtarzalność występach nawet największych i najlepszych wykonawców świata. Pozostawienie sobie tego marginesu spontaniczności i otwarcie furtki dla najprostszej, ludzkiej normalności, która często nie jest wolna od wad i pomyłek, ale która wciąż jest pełna pasji i oddania sprawia, że Pearl Jam wyróżniają się na tle innych zespołów podobnego kalibru i nie bez powodu uważani są za jeden z najlepszych koncertowych grup świata. Bo który z liderów wielkiej kapeli zatrzymałby na chwilę pędzącą rockową machinę, by zwrócić uwagę na bawiącą się na koronie areny, na najwyższych i najbardziej oddalonych miejscach, grupkę fanów, tylko dlatego, by powiedzieć, że czuje ich zapał i energię na scenie. Który zespół, bez żadnej scenicznej oprawy, zagrałby jeden z utworów tyłem do większości publiczności, tak by siedzący za sceną fani przez chwilę poczuli się jak w pierwszym rzędzie. Takie małe, zdające się nic nie znaczące momenty, świadczą najlepiej o wartości Pearl Jam jako zespołu grającego przede wszystkim dla fanów, dla siebie i dla muzyki. Nie gubiąc przy tym świadomości i wartości miejsc, które składają się na ich koncertowy rozkład jazdy.
Poza wspomnianymi już akcentami nawiązującymi do trwającej wciąż wojny w Ukrainie, Eddie Vedder podkreślił również skalę i moc zaangażowania Polaków w pomoc potrzebującym. Podczas rozbudowanej przemowy, która rozpoczęła bisy i poprzedziła urokliwą wersję przeboju „Better Man”, lider Pearl Jam wymienił ze sceny z nazw i nazwisk najważniejsze i najbardziej zaangażowane osoby i fundacje, które najmocniej pomagały i wciąż pomagają obywatelom Ukrainy, a których przedstawiciele zostali zaproszeni na krakowski koncert. Jakże odmienną wymowę miała tegoroczna przemowa Veddera, od tej z 2018 roku, kiedy to zwracał uwagę na dręczące Polskę zagrożenia i przywary. Problemy sprzed czterech lat oczywiście magicznie nie zniknęły, jednak po wszystkim co świat przeszedł przez ostatnie dwa lata, był to piękny gest i niezwykle budujące słowa ze strony Veddera. Fantastycznie w tym kontekście wypadły kończące koncert przepełnione nadzieją i czystą radością, wyśpiewane przez wszystkich „Smile” oraz obowiązkowy hymn „Alive”, który zwłaszcza po spowodowanym pandemią oczekiwaniu, wybrzmiały z jeszcze większą mocą. Całość zamknęła znakomita i pełna mocy klamra w postaci coveru Neila Younga „Rockin’ in the Free World”, którego energia niemal rozniosła krakowską arenę i niosła się w sercach zgromadzonych fanów jeszcze długo po zakończonym koncercie. Energia uśmiechu, przekazu, wdzięczności i radości ze wspólnego grania. Coś co trudno ująć w słowa, a co wciąż sprawia, że Pearl Jam to najlepszy koncertowy zespół świata.
Autor: Kuba Banaszewski